Recenzja filmu

Wiking (2022)
Robert Eggers
Alexander Skarsgård
Nicole Kidman

Dziczenie historii

Nowy film Eggersa to – podobnie jak choćby "Diuna" Villeneuve'a – przedstawiciel wzrastającego nurtu kina sensorycznego, w którym wrażenie wessania do środka obrazu – zagarnięcia przez potężne
Dziczenie historii
źródło: Materiały prasowe
Witajcie, piszę do was spoza systemu, jeśli mnie czytacie, poruszcie dwa razy lewym bicepsem. Znajduję się obecnie między Scyllą własnych emocji a Charybdą oczekiwań, a wylądowałem tutaj na własne życzenie. Obejrzałem "Wikinga", najnowszy film Roberta Eggersa, człowieka, z którego zarazem chce mi się śmiać i którego szczerze podziwiam. Maszyna promocyjna ruszyła jakiś miesiąc temu, a doskonale zmontowane trailery zderzyły się z medialnym odkrywaniem Eggersa jako żywej osoby: młodego estety i anglofila o wyrafinowanym, ciut niedzisiejszym guście, erudyty dyskutującego z filmoznawcami o kinie Bergmana i Tarkowskiego, pedanta pracującego nad filmami w "trybie bibliotecznym", czyli próbującego przeczytać wszystko, co jest do przeczytania na "zadany" temat. Wychowany wśród akademików i aktorów, wystawiający jako nastolatek adaptację "Nosferatu" Murnaua w lokalnym kinder-teatrzyku, ten noszący się po wielkomiejsku 38-latek pasuje jak ulał do obiegowych wyobrażeń o wschodzącym "artyście-wizjonerze". To podobno nerwica natręctw skłania Eggersa do maniakalnego odwzorowywania detali historycznych kultur materialnych, trwonienia pieniędzy na idealne repliki drakkarów i starosłowiańskich chałup, które nigdy nie pojawią się w kadrach finalnej wersji projektu. Jest w tym coś z natchnionego ryzykanctwa dostarczycieli tak zwanych films maudit – dzieł przeklętych i, jak choćby "Na Srebrnym Globie" Andrzeja Żuławskiego, nigdy w pełni nie zrealizowanych. Jest też coś z głupoty.



Pretensjonalny snob z manią wielkości czy rzemieślnik autentycznie przejęty odczuciami widzów? Kwestia nie do rozstrzygnięcia, bo kiedy jedni widzą w "Czarownicy. Ludowej bajce z Nowej Anglii" i "The Lighthouse" naburmuszone repliki Bergmana (i, trochę na wyrost, "art-house'owe horrory"), ja wtulam się w wizualną fakturę tych filmów niczym w ukochaną kołderkę, szczęśliwy, że ktoś wiernie odtwarza moje własne fantazje. Z "Wikingiem" nie jest już niestety tak łatwo: to inna skala, inne oczekiwania, inne pieniądze. Film poddano "testom na przystępność" z losową publicznością, w konsekwencji Eggers i Louise Ford, jego etatowa montażystka, musieli wykosić w postprodukcji to, co uznano za nazbyt hermetyczne. Reżyser od kilku tygodni snuje opowieść o tytanicznej pracy, jaką wykonał razem z ekipą na etapie kwerendy: konsultacje każdego detalu z najwybitniejszymi specjalistami od średniowiecznej Skandynawii, wizyty w muzeach i archiwach, poszukiwanie idealnych planów na Islandii i w Irlandii Północnej, zaangażowanie islandzkiego poety Sjóna, który pieśń o księciu Amlecie – znaną jedynie z XIII-wiecznego zapisu w "Gesta Danorum" Saxo Grammaticusa – zinterpretował tak, jakby była ona częścią zaginionej wikińskiej sagi z X wieku. Producenci chcieli "Braveheart" albo "Gladiatora", Eggersowi marzył się "Czas Apokalipsy" z Conanem Barbarzyńcą w roli kustosza niezmistyfikowanej pamięci o dziejach średniowiecznej Północy.  

Czy jednak tak bezprecedensowy nacisk położony na wierność historyczną i rekonstrukcję nie poskutkował, jak przekonują niektórzy recenzenci, filmem mechanicznym, zimnym, całkowicie pozbawionym głębi i psychologicznej autentyczności? Wyjaśnijmy sobie od razu: "Wiking" to rzecz zrealizowana na tyle perfekcyjnie – pod względem montażu, pracy kamery, kompozycji zdjęć Jarina Blaschke, choreografii aktorskich ciał i mowy – że nawet kiedy ustaje klasycznie rozumiany ruch i akcja, wszystko i tak płynie dalej: nasze nerwy drgają, napięcie mrowi płytko pod skórą, świat na ekranie trwa poza kadrem, oddycha i mrozi krew w żyłach. Jest w tym coś nieuchwytnego, coś, co można by nazwać, dość pretensjonalnie, "tchnieniem minionego". Zdaje się również, że jest to efekt, którego nie udałoby się osiągnąć bez zdemitologizowania kultury wikingów, odarcia jej z narosłego przez lata popkulturowego udomowienia, wydobycia obcości i niesamowitości w sposób zarazem realistyczny i gotycko-mistyczny, spajając przeciwieństwa tak, jak tylko Robert Eggers potrafi je spajać.



Bo przecież sama fabularna kanwa jest w stu procentach archetypiczna, czyli też – mocno sztampowa. Król Aurvandil (zdziczały Ethan Hawke), królowa Gudrún (wściekła Nicole Kidman) i ich małoletni syn panują gdzieś w Skandynawii do czasu, aż król nie zostanie zdradzony i zamordowany przez własnego brata (Claes Bang). Książę cudem ucieka z wyspy, a kilkanaście lat później jest już właściwym Amlethem-berserkerem (w tej roli buldożer z oponą zamiast karku, zwany również Alexandrem Skarsgårdem) w służbie wikińskiej łowczyni niewolników. W trakcie rajdu na ruski gród bohatera nawiedzają duchy przeszłości (epizod Björk jak z blackmetalowego teledysku), wydobywając ze zmurszałej pamięci mściwą dziecięcą litanię ("I will avenge you, Father. I will save you, Mother. I will kill you, Fjölnir!") i zmuszając rozjuszonego byka do działania. I tak koło zamachowe odwetu zaczyna się kręcić na nowo, stopniowo ujawniając prawdziwy temat tego filmu: tragiczne podwaliny zachodniego modelu męskości, uwikłanego w pułapki fantazmatów, nierealistycznych oczekiwań i honoru, za którym kryje się idealizowanie przemocy i wyzysku. To opowieść o władzy sprawowanej przy użyciu terroru, o mordercach odurzających się narkotykami i wyjących jak zwierzęta, o świecie zupełnie obcym współczesnej cywilizacji, a jednocześnie – dziwnie znajomym.

Są w "Wikingu" obrazy tak mocno sensoryczne, na tyle głęboko oddziałujące na zmysły wzroku i powonienia, że w ogóle nie zamierzają opuszczać mojej głowy. Pachnąca stęchłą ziemią i trującymi korzeniami grota pod świątynią Odyna, gdzie Amleth, pod kuratelą głupca-szamana Heimira (Willem Dafoe), odbywa rytuał przejścia w odorze beknięć, pierdnięć i zgniłych trupów przodków. Walka na szczycie wulkanu, w strumieniach lawy, na miecze i dwa spocone, karykaturalnie rozrośnięte torsy jako czytelny hołd złożony klasycznemu fantasy z ilustracji Franka Frazetty. Rzeczywistość wikingów (podobnie zresztą jak świat plemion słowiańskich) – ta z ustaleń historyków i archeologów, a nie z popkulturowych kolorowanek – była zdecydowanie bliższa tradycjom ekstatycznego szamanizmu, który znamy dzisiaj głównie z badań antropologicznych prowadzonych w Afryce czy Ameryce Południowej. I tę czasami trudną do oglądania mieszankę mistycyzmu i krwawego bitewnego szału – wypartą ostatecznie przez "cywilizacyjną" siłę chrześcijaństwa – Eggers wyprowadza z ciemności na kinowe światło, podążając jednocześnie za modą na filmowe fantasy i wbrew niej.



Ostatecznie wikińska Islandia to przecież świat na skraju upadku, prężący nie mięśnie, lecz zwietrzałe ruiny dawnej świetności: skromna farma uprawiana przez garstkę niewolników, ze stadem owiec i upadłym królem panującym nad gromadką rozwydrzonych dziedziców. Tylko terror pozostaje niezmiennym azymutem klanowej władzy. Eggers skwapliwie wykorzystuje to nagłe "skurczenie się" przestrzeni i spowolnienie akcji, żeby zainscenizować to, co kocha najbardziej – spektakl grozy i gotyckiego horroru, pełen mgieł, diabelskich dymów, gęstniejącej z minuty na minuty ciemności i kadrów przechodzących w kurhanową czerń, biel i zgniliznę. Są to zdecydowanie moje ulubione fragmenty filmu, najbardziej kontemplacyjne i fantastyczne (w sensie gatunkowym), rzeczywiście bliskie duchowi Bergmana czy wczesnych filmów Wernera Herzoga.

Jednocześnie nie do końca potrafię zrozumieć potrzebę racjonalizacji wątków fantastycznych: Eggers znany jest z tego, że dylemat "ingerencja nadnaturalnego czy wytwór umysłu bohatera" pozostawia do rozstrzygnięcia widzom. W "Wikingu" mamy to raczej czarno na białym: Amleth wierzy, a jego wiara powołuje do życia twory z nordyckiej mitologii, w dodatku dość kiepsko animowane, wepchnięte w surowe kadry jakby na siłę, drogą ingerencji studia filmowego, śniącego własne sny o blockbusterach, Thorach i Amazonkach Marvela. Rację mają również ci, którzy zarzucają "Wikingowi" chłód i brak psychologicznej głębi – tak, jest to film, w którym nie ma czasu na rozwinięte ekspozycje postaci i gry w emocjonalne niuanse, a najsympatyczniejszą bohaterką jest grana przez Anyę Taylor-Joy słowiańska wiedźma Olga, tylko trochę mniej napuszona i enigmatyczna od całej reszty towarzystwa.



Czy jednak śmiertelna powaga i generalnie minorowy nastrój tej średniowiecznej epopei w jakikolwiek sposób popsuły moją radość z seansu? Bynajmniej, bo nowy film Eggersa to – podobnie jak choćby "Diuna" Villeneuve'a – przedstawiciel wzrastającego nurtu kina sensorycznego, w którym wrażenie wessania do środka obrazu – zagarnięcia przez potężne siły wielozmysłowej narracji – jest ważniejsze niż psychologiczna wiarygodność czy publicystyczna ważkość tematu. To kino ambitnego światotwórstwa i właśnie za ową miłość do kreowania nieistniejących światów – kwerendą, fizyczną pracą, doskonałą reżyserią – Eggers może zapłacić wysoką cenę: niechęci filmowego establishmentu. Albo nawet jeszcze gorzej – przedwczesnego wyniesienia na ołtarze.
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Krew, pot, szaleństwo, omamy, dziwy, rytuały, brutalność, flaki – jakże kocha te elementy nasza nader... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones